wtorek, 22 grudnia 2015

DWOREK W POPIELŻYNIE

Na początek o samej miejscowości Popielżyn- Zawady. Wieś leży na prawym brzegu Wkry, poniżej ujścia Sony. Na południe od wsi przebiega linia kolejowa Nasielsk-Płońsk, z mostem na Wkrze.- taki pierwszy opis od Wikipedii.


Miejscowość Popielżyn-Zawady odnotowano na Topograficznej Karcie Królestwa Polskiego z 1839 r.  Słownik geograficzny Królestwa Polskiego z II połowy XIX w. pod hasłem "Popielżyn-Zawady" podaje informację, iż jest to wieś z 32 domami, 298 mieszkańcami, 1344 morgami ziemi w tym 83 morgami nieużytków.- dalej Wikipedia.


Dalej już o dworku ja. Powstał on w 1866 roku.z układem części folwarcznej, sadu i stawów wraz z 630 ha powierzchni i przynależnymi do niego wsiami. Jest to układ typowy dla I połowy XIX w. Z roku na rok majątek kurczył się. Dwór był własnością Radzickiego i Zofii Nowakowskiej.



Kolejna właścicielka Zofia Trzcińska-Kamińska oraz jej mąż Zygmunt Kamiński to znani artyści. Zofia- polska rzeźbiarka i medalierka,



autora między innymi: pomnika Woodrowa Wilsona w Poznaniu, Jutrzenki w Łazienkach Królewskich w Warszawie,



Oraz tego, przed dworkiem. Niestety już w kiepski stanie Matka Boska autorstwa właścicielki.

www.kupilismydworek.blogspot.com



Jej mąż Zygmunt Kamiński-  polski grafik, malarz, pedagog, profesor na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Twórca obowiązującego wzoru godła Rzeczypospolitej Polskiej.

Zygmunt Kamiński- trzeci z lewej , Narodowe Archiwum Cyfrowe

Zygmunt Kamiński- trzeci z lewej, Narodowe Archiwum Cyfrowe

Skala twórczych zainteresowań Zygmunta Kamińskiego była rozległa. Od znaczków pocztowych i banknotów, poprzez monety medale i pieczęcie po monumentalne dekoracje ścienne o treściach symbolicznych i historycznych.


Właściciele w dworku przebywali tylko w sezonie letnim. W czasie ich nieobecności dworem i całym majątkiem (sadem, ogrodem) zajmował się mieszkający tam na stałe gospodarz z rodziną. Z opowieści "z dziada- pradziada" można dowiedzieć się, że Pan Kamiński uwielbiał jabłka, był małomówny, dużo spacerował nad rzeką. Uwielbiał konie. Oaza spokoju. Zawsze w kapeluszu. Bardzo szczupły, niewysoki. Skupiony na czytaniu i nauce. Natomiast Zofia była wulkanem energii, codziennie o 8 rano była powożona bryczką konną przez gospodarza do kościoła w Jońcu. Religijna, przywiązana do tradycji. Nie potrafiła odpoczywać, zawsze uśmiechnięta. Lubiła szukać weny na łąkach przy okolicznych stawach. Głośna, czasami stanowcza, bardzo często chodziła w białych koronkowych rękawiczkach, a zawsze długich pięknych sukniach. Lubiła ciepłą pogodę, słońce i poziomki. Często przyjmowała gości. Nieraz byli to goście ze Stanów Zjednoczonych, którzy swoim wtedy wydawać się mogło ekscentrycznym ubiorem zwracali na siebie uwagę okolicznych mieszkańców. Trzcińska-Kamińska uwielbiała bez i jego zapach. Dużo czytała. Doskonale rozumiała konie. W przeszłości znana także jako Zygmunt Tarło, ale o tym proszę czytać już na zaprzyjaźnionym blogu (link będzie na dole). Za sponsorowała i namalowała drogę krzyżową w kościele Św. Ludwika w Jońcu.


W czasie wojny we dworze stacjonowali Niemcy. Podobno bardzo dbali o dwór. Zaraz po wojnie powstała w nim szkoła, a później spółdzielnię produkcyjną, która istniała do 1956 r. Na skutek odwołań przedwojenna właścicielka odzyskała dwór w Popielżynie-Zawadach wraz z 25 ha ziemi i gospodarowała tu do 1970 r. W międzyczasie znowu we dworze była szkoła dla okolicznych dzieci, uczących się w klasach 1-3. Organizowano tam również pastorałki, przyjęcia karnawałowe i inne. W latach 70'tych Dworek został sprzedany państwowej firmie. Z pięknego zalesionego terenu, otoczonego sadami i dwoma stawami utworzono ośrodek wczasowo-kolonijny. Stały tam typowe domki szeregowe, duma i chluba PRLu


Stołówka, stodoła, plac zabaw, boisko. Gości nadal witał dworek, który latem był wynajmowany "letnikom". Ilość dzieci przyjeżdżających na kolonię do Ośrodka Wczasowo- Kolonijnego Libella była ogromna. W 1981 w "Libelli" odbyło się pierwsze wesele. Do późnych lat 90' a nawet do początku lat dwutysięcznych można było tam organizować przyjęcia. W dworku bądź na stołówce.



Po latach świetności przyszły lata szare i smutne. Kolonie przestały przyjeżdżać do Zawad, wesel było mniej albo i wcale, a cała "Libella" zaczęła popadać w ruinę. Domki spróchniały, teren zarósł pokrzywami do pasa. Po dawnym klimacie zostały tylko wspomnienia. W 2005 albo 2006 roku potocznie nazywana "Libella" stała się własnością prywatną.



Pierwszy prywatny właściciel stworzył z Libelli, Jaśkowy Dwór. Sporo młodych ludzi zaangażowało się w pracę w tym miejscu. Powstał bar, dzięki zgromadzeniu z Jaśkowego, w Jońcu były organizowane festyny, można było obejrzeć już wtedy filmy na powietrzu- co teraz znowu jest nowością ;) Właściciel doprowadził miejsce częściowo do łądu i składu. Rozebrał po jakimś czasie domki, zrobił remont w dworku. Po mega wielkiej wycince, las zaczął porastać dzikimi gatunkami drzew i krzewów. Z ilości wyciętych drzew powstałaby druga osada w Biskupinie.


Po pierwszych prywatnych właścicielach przyszedł czas na drugich. Ci też mieli ogromne plany, jak hotel który postawili w miejscu dawnej stołówki.





 Przez czas kiedy byli jego właścicielami nie działo się tam nic, co mogło zainteresować okolicznych mieszkańców czy przyjezdnych. Dworek był zamieszkały, hotel przez lata stał pusty w surowym stanie.  Pomysł był dobry, styl w jakim jest wybudowany hotel, po prostu mega. Jednak znowu coś nie wyszło i dworek znowu wylądował na sprzedaż. Długie lata mijały, cena malała a chętnych nie było. Obszar piękny i nie mały długo czekał na nowych właścicieli.



przy prawej krawędzi zdj. kawałek domków!

Aż tu nagle, a może nie tak nagle, w dworek wstąpiło nowe życie i trzeci właściciele. Do trzech razy sztuka? Oby. Plany są ogromne i tylko czekać na ich realizację. Miło by było mieć w okolicy SPA, zimą hotel, nową przystań do przetestowania i inne "luksusy" ;) Praca we dworku, parku i okolicy wre, aż miło popatrzeć. Dwór dostał nowego życia, a to najważniejsze. Właścicielka prowadzi bloga-  kupilismydworek.blogspot.com (to ten sam, gdzie przeczytacie o Zygmuncie Tarło) na którym co i raz uchylam rąbka tajemnicy co tam u nich się dzieje.

Do tego robi genialne zdjęcia. Aż miło popatrzeć. Trzeba odliczać dni do otwarcia i trzymać kciuki za pomyślną realizację planów.







Jeśli coś z tego miejsca wyjdzie, a wierzę że w końcu się uda, będzie naprawdę bardzo fajne. Cały dworek, jego otoczenie.. pola, lasy, łąki, rzeka. Wszystko to ma ogromny potencjał, teraz trzeba to "tylko" wykorzystać, ściągnąć gości- ale jeśli nawet Maryla Rodowicz tu wpadała to chyba nie będzie ciężko. Dzięki czy też przez "Libellę" to miejsce nadal jest popularne. Nie będę zanudzała anegdotkami ze swojego życia, ale na głębokich mazurach, od słowa do słowa, dogadałam się ze starszym panem, który opowiadał jak spędzał lata w Libelli właśnie. Ciekawy był, co tam słychać, jak to wygląda itd. Myślę że takich osób nie brakuje i odwiedzać dworek z nową nazwą będą. Może wesela- wtedy ja, jak "tylko" kogoś zmuszę do ślubu, tam go wezmę. Miejscu przyglądać się będę, na pewno, do tematu wrócę. Teraz czekajmy aż obietnicę zamienią się w czyny. Ja od siebie, jeszcze raz życzę im POWODZENIA! :) Miałam okazję poznać "nową siłę dworka" i wierze w nich i dopinguję.


Jedyną rzeczą której naprawdę szkoda, to fakt, że poprzedni właściciele zmienili wnętrze dworku (o tym też można przeczytać na blogu) Ja rozumiem, że remonty są konieczne, ale zmiana rozkładu pomieszczeń, mieszanie stylów jakie tam nastąpiły są rażące. Właściciele szli za przysłowiem "Wolność Tomku w swoim domku" przez co dawny styl i funkcjonalność poszła w zapomnienie. Nie wspomnę o stylowych, starych meblach, które same się na pewno nie rozsypały i zniknęły. No ale dość marudzenia. Odwiedzicie dwór?

wtorek, 15 grudnia 2015

ELEKTROWNIA WODNA W BOLĘCINIE

Elektrownia w Bolęcinie to popularne i dość charakterystyczne miejsce na trasie spływów. Przy niej mamy przenoskę z lewej strony Wkry, ewentualnie tuż za nią, za mostem z prawej strony w Bolęcinie zaczynamy spływ kajakowy.


O elektrowni można poczytać na wielu stronach na kajaki-wkra.com, na wkra-fishing.pl, itp. Do tematu próbowałam podejść neutralnie, ale zwykle skończyło się na mojej opinii. I tak przegrzebywałam zakątki internetu w archiwach Tygodnika Ciechanowskiego, forach internetowych i innych. Post powstawał w bólach od dłuższego czasu, dlatego że kompletnie nie wiedziałam jak podejść do tematu i od czego zacząć. Mam wielką głowę od czytania o elektrowniach wodnych, ekosystemie, rybach i innych, ale znowu dowiedziałam się czegoś nowego. Dodatkowo zdrowie protestowało.


MEW (mała elektrownia wodna) w Bolęcinie działa już od wielu lat. Przed II Wojną Światową w jej miejscu stał murowany młyn, służący okolicznym gospodarzom do mielenia mąki itp.  W kilku słowach jak pracuje MEW. Na początku woda w ujęciu zostaje pozbawiona wszystkich zbędnych rzeczy z nią płynących, jak np. patyki, liście, papiery. W specjalnym zbiorniku umieszczonym pod ziemią woda musi się ustać. Tam cały piach i mniejsze śmieci, które nie zostały usunięte przy ujęciu opadają na dno. Zbiornik automatycznie oczyszcza się co pewien czas z nagromadzonego materiału rzecznego. Drugie zadanie tego zbiornika to magazynowanie wody. Pozwala on na pracę elektrowni bez dostarczania wody przez strumień przez czas od jednej do kilku godzin w zależności od mocy zainstalowanej i wielkości zbiornika. Dalej woda spływa kanałem. Jest on również zakopany pod ziemią i zazwyczaj ciągnie się wzdłuż rzeki lub strumienia, choć nie zawsze. Po kilkunastu lub kilkudziesięciu metrach woda dostaje się do budynku elektrowni. Turbiny wraz z generatorami zwykle są pod powierzchnią ziemi. Woda uderzając w łopatki turbiny napędza ją, ta z kolei napędza generator wytwarzający energię elektryczną. Po tym procesie woda jest doprowadzona do ujścia i trafia do strumienia, z którego została pobrana. Małe elektrownie wodne wykorzystują środowisko przyrodnicze, stąd mają licznych zwolenników i przeciwników. Uznawane są za odnawialne źródła energii, a ich właściciele uzyskują certyfikat wytworzenia tzw. zielonej energii. Towarzyszące elektrowni wodnej urządzenia hydrotechniczne oraz sama elektrownia wpływają, zarówno korzystnie jaki i niekorzystnie, na bilans hydrologiczny i geomorfologiczny okolicy oraz biocenozę (zespół populacji organizmów roślinnych , zwierzęcych i mikroorganizmów danego środowiska, należących do różnych gatunków, ale powiązanych ze sobą różnorodnymi czynnikami ekologicznymi i zależnościami pokarmowymi, tworzących całość rzeki)


Zarys ogólny małych elektrowni już chyba mamy? No to teraz fakty, wygrzebane nawet z ostatnich stron internetu ;) Zaznaczam, że to tylko moje zdanie. Nie jestem ekologiem czy innym znawcą. Jak piszę coś, co nie jest zgodnego z prawdą- proszę mnie poprawić. A i z wędkowaniem i rybami mam tyle wspólnego co świeży szczupak z grilla czy flądra i dorsz z frytkami nad morzem ;) 
   Elektrownia nie cieszy się dobrą opinia i na prawdę ciężko znaleźć o niej dobre opinie. W poprzednich postach wspominałam o niej, teraz rozszerzę informację. Z pozoru wszystko jest fajnie. Zielona energia, wytwarzana w sposób naturalny i ekologiczny, jednak zagłębiając się w temat możemy dowiedzieć się wielu ciekawych, niestety niekorzystnych dla rzeki informacji. Udowodniono, że efektywność tych budowli jest znikoma, natomiast siła destrukcyjna ogromna. Przez tego typu inwestycje najwięcej traci ekosystem. W większości  przypadku budowle typu MEW nie spełniają założeń budowlanych, a ich modernizacje mające na celu poprawę migracji ryb nie przynoszą pożądanego efektu. Okazuje się, że po kilku sezonach działania "Elektrowni",  rzeki pustoszeją,  ponieważ ryby zostały pozbawione swoich tarlisk, same rzeki wypłycają się i zarastają niemal po całej swej szerokości, a pracownicy tych "przedsiębiorstw " skrupulatnie obserwują kraty na głównej śluzie powyżej turbiny,  aby tylko jak się nadarzy okazja wyciągać okazałe ryby ku uciesze swych podniebień. Wielu z Was obserwuje proces zarastania rzeki "wodorostami". Kiedyś- jakieś 15, nawet 20 lat temu kiedy pamiętam swoje kąpiele w rzece (teraz myślę jeeezu, ja pamiętam co było 20 lat temu, kiedy to minęło? No ale nie na temat i do starości daleka droga ;) sporadycznie można było trafić na zielsko w wodzie. Czyste, przyjemne dno, nikt kiedyś by nie pomyślał żeby kąpać się w butach! Teraz sami wiecie, że płynąc kajakiem czasami natrafiamy na takie zielsko,że wiosła do góry i przód tył, balansujemy całym ciałem żeby ruszyć ;)



To, że Wkra zrobiła się płytka, to nie tylko wina braku zimy od dwóch lat, małej ilości opadów i innych czynników pogodowych, ale właśnie też elektrowni. Kiedyś można było znaleźć masę kąpielisk na którym bez gruntu można było popływać i nie chodzi o tym, że byłam niższa ;) Teraz znalezienie w okolicy działki miejsca z wodą do pasa graniczy z cudem. Co do kąpielisk to też pozarastały strasznie. Teorii na temat porośniętego dna rzeki słyszałam już dość sporo np. spływające nawozy z pól do rzeki, być może mają jakiś wpływ, jednak MEW są twardym dowodem na to że elektrownia robi swoje. Co do ryb. To zupełnie nie moja bajka, ale z tego co czytam przez podwyższony stan rzeki i powstałe rozlewiska, w których gniją drzewa i krzaki, woda w rzece ma kolor brązowy. Dno często staje się muliste, co nie wpływa korzystnie. Przez wahania poziomu rzeki (o tym zaraz) ryby i ekosystem są zagrożone. Pozbawione są swoich tarlisk, jak już wyżej napisałam. W najprostszy sposób tłumacząc: jeśli ryby pozbawione są swoich tarlisk, tracą miejsce w którym przechodzą okres godowy i składają ikrę. Jeśli tego nie robią, ilość ryb w rzece zmniejsza się- to oczywista oczywistość, ale ja serio o rybach we Wkrze wiem tyle co nic. Wędkarstwo to nie moja bajka i zagłębiam się w temat tylko wtedy kiedy muszę. Nie rozumiem po prostu zajawki na moczenie i machanie kijem ze sznurkiem i zdejmowaniem ryby z haczyka czy innego ustrojstwa ;) Wiem jedno. Zakładanie sita i wyciąganie "lepszych sztuk" w "elektrowni" to zwykłe kłusownictwo.




Co do wahania stanu wody. Czytałam na jednym z for internetowych, że elektrownia w Bolęcinie ma duży wpływ na stan rzeki, że często przed weekendami "upuszczają" trochę wody, aby kajakami lepiej się pływało. Nie wiem ile w tym jest prawdy, bo na takich forach może pisać każdy i co mu przyjdzie do głowy. Jednak biorąc pod uwagę, że czasami da się zaobserwować że woda podnosi się i opada o ok. 15-20 cm. Co wydaje się nieco dziwne, biorąc nawet pod uwagę brak opadów w poprzednich dniach w okolicach a nawet w górze rzeki. Tu zaznaczam że hydrologiem nie jestem ;) Wspominałam też gdzieś, kiedyś o spływie kajakowym na początku sierpnia. Z dnia na dzień woda podniosła się i to bardzo. Płynąc miało się wrażenie, że nie ma prądu. Zero. Kajak stał. Tak jakby rzekę "rzerosło" to, ile pojawiło się w niej wody. Trzeba się było nieźle na wiosłować. Nie wiem o ile się woda podniosła, ale musiało to zrobić niezły zamęt bo na wodzie do kolan nie było widać dna. Za kilka dni woda opadła i znowu była czysta. Czy to wpływ elektrowni? Znowu napiszę, nie wiem, ale wydaje mi się że tak. Na pewno teraz będę zwracała większą uwagę na "zachowania" rzeki. Szukałam owszem też plusów tej inwestycji. Niestety po za tym, że wytwarza znikomą energię, która nie wiadomo w co a raczej na co idzie nie znalazłam. Przez lata słyszałam że właścicielom przeszkadzały nawet przenoszone kajaki. Dopiero od jakiegoś czasu można przenosić w bezpieczny i wygodny sposób kajaki (lewą stroną). Wcześniej noszono je bądź ciągano przez teren elektrowni prawym brzegiem. Ludzie z okolicznych miejscowości zakładali właścicielowi sprawy sądowe- bezskutecznie. Niestety powstaje kolejna mała elektrownia wodna w Gutarzewie (w miejscu ruin dawnego mostu) i dwie inne są w planach.



Ciężko mi napisać jakieś podsumowanie. Zostawiam refleksje Wam. Moją opinię przecież już znacie. Na koniec obiecuję poprawę i bardziej systematyczne blogowanie.

sobota, 5 grudnia 2015

Z PSEM NAD WKRĘ

   Tak jak wczoraj pisałam, ogarnęła mnie jesienna aura ;) Ale dziś słoneczko świeci (w Warszawie) i skończę co zaczęłam. Sobota to mój ulubiony dzień tygodnia, ale to pewnie jak większości. Ciasto na pierogi już czeka, więc szybki post i idę lepić! Podobna notka już kiedyś pojawiała się na facebooku. Nad Wkrę nie mogę się zebrać, ale jak wszystko dobrze pójdzie to Sylwester nad rzeczką jest mi pisany! No więc do rzeczy!



   Z PSEM W KAJAKU? Czemu nie. Wiele przystani/ wypożyczalni sprzętu wodnego nie mają nic przeciwko Waszym czworonożnym kudłaczom. Posiadacze czworonogów często mają dylemat co zrobić ze swoim psem w wolny weekend. Nic prostszego- zabierzcie go ze sobą. Na kajak, na biwak, nad rzekę! Owszem, pies na spływie to na swój sposób wyzwanie, do którego trzeba się trochę przygotować.



Najważniejsze to zadać sobie pytanie czy pies przypadkiem panicznie nie boi się wody-jeśli tak to niestety nawet super kajak nie przekona go do wodowania. Jest jeszcze ta grupa psów obojętnych na wodę i ta ją kochająca- jak mój. Ci czworonożni szaleńcy którzy są zapalonymi pływakami też mogą mieć problem żeby wysiedzieć w kajaku, ale nie jest to stres a ekscytacja. Ja już wiem, że z moim nie byłoby szansy płynąć, chyba że przy kajaku, ale że "Azor" ;) już jest seniorem, nie zrobię mu tego, mimo by nie narzekał. Trzeba pamiętać że, ta grupa pływaków  będzie chciała wskoczyć do wody i to nie raz. Stworzenie o tak czułym węchu, atakowane ogromną ilością bodźców nie jest w stanie ich zignorować. Koniecznie musi sprawdzić każdy nowy trop zapachowy a tych na łonie przyrody nie brakuje. Możemy też spodziewać się wspólnej, nieplanowanej kąpieli z psem. Zwierzę podnosząc się, przechodząc z jednej burty kajaka na drugą czy wyskakując do rzeki zmienia środek ciężkości kajaka, buja nim na boki co w przypadku dużego psa skutkuje nadmiernym i gwałtownym przechyłem i w efekcie może zakończyć się kąpielą nawet doświadczonego kajakarza.



Płynąc kajakiem z dużym psem musimy liczyć się z tym, że już nikt więcej na pokład się nie zmieści i będzie to od nas wymagało sporych umiejętności w zakresie manewrowania kajakiem. Siadamy z tyłu jako sternik, pies zajmuje miejsce szlakowego- to rozwiązanie dla tych, którzy mają zdyscyplinowane i mniej "szalone" psy. Nie mówię że każdy labrador nie ma szans na pływanie w kajaku, nawet takich widziałam. Zadziwia mnie ten widok i utwierdza w przekonaniu, że poniosłam klęskę wychowawczą. Gdy pies wyskoczy z kajaka, trzeba odłożyć wiosło a niejednokrotnie zatrzymać kajak żeby psa z powrotem do niego wciągnąć. Jeśli nasz pupil nie przypomina rozmiarem niedźwiedzia ;) sprawa jest dużo prostsza. Załoga naszego kajaka może wówczas składać się z dwójki kajakarzy i psa. Osoba siedząca z przodu trzyma zwierzę między swoimi kolanami co dodatkowo zapobiega gwałtownym ruchom zwierzęcia. Nie chcę generalizować, ale i z owczarkiem w trójkę płynących ludzi widziałam. To kwestia wyboru. W tej sytuacji szlakowy nie wiosłuje ale za to kontroluje zachowanie psa, może zapobiegać jego wyskakiwaniu podczas płynięcia jak również „wyławiać” uciekiniera z wody. Niezależnie od liczebności załogi trzeba być przygotowanym na to, że po dniu spływu i załoganci i pokład będą ociekać wodą ale to przecież element tej zabawy ;)



Drugą kwestią jaką należy rozważyć decydując się na zabranie psa na np. kilkudniowy spływ kajakowy jest zachowanie psa na biwaku. Taki surwiwal to zupełnie nowe doznania i dla psa nieznane terytorium, które trzeba poznać i oznaczyć. Jeżeli płyniemy samotnie, jednym tylko kajakiem i biwakujemy w odludnych miejscach nie musimy nadmiernie kontrolować psa i możemy pozwolić mu się wybiegać po dniu spędzonym w ciasnym kokpicie kajaka. Jeśli jednak w spływie uczestniczy więcej osób należy pamiętać, że nasz pupil podekscytowany nową sytuacją jaką jest spływ, nieznanym miejscem pełnym nowych zapachów, dużą ilością niekoniecznie znanych mu osób, gwarem i rozgardiaszem panującym przy dobijaniu kajakami do brzegu i rozbijaniu obozowiska może zachowywać się w sposób zupełnie niekontrolowany (w przypadku mojego psa-szalony) Pies będzie chciał pobiegać i nie można liczyć na to, że będzie siedział bez ruchu koło naszego namiotu. Jedziemy na spływ aby odpocząć, zrelaksować się i wyspać. My, pies i inni uczestnicy. Nie narażajmy nikogo na przymusową pobudkę o 6 rano gdy nasz pupil zacznie donośnym szczekaniem domagać się wyjścia z namiotu, jedzenia- jak np. mój ma w zwyczaju. Pamiętajmy, że zabierając ze sobą psa musimy spakować niezbędne wyposażenie i dla niego.


Dobrym pomysłem, nie tylko podczas spływów kajakowych czy wypadów za miasto ale również na co dzień jest zaopatrzenie obroży psa w małą tabliczkę z wygrawerowanym jego imieniem i naszym numerem telefonu. W razie gdyby nasz pupil zbytnio się oddalił czy zgubił, jego znalazca będzie mógł bez problemu skontaktować się z nami, jednocześnie jest to widoczna oznaka, że pies nie jest bezpański. Zawsze zabieramy smycz .Nigdy nie zapominajmy o wodzie dla naszego ulubieńca, zwłaszcza podczas upalnych letnich dni! Poruszone tu kwestie są istotne i warto mieć ich świadomość jednak przede wszystkim powinniśmy kierować się zdrowym rozsądkiem i wiedzą o swoim psie.


Ja na szczęście mam awaryjny "hotel dla psa" u rodziców, jednak kiedy nie mam gdzie i jak go zostawić to z przyjemnością jedzie z nami. Uwielbia Wkrę. Ma tylko kilka wad: zabiera jedzenie innym biwakowiczom/ kajakarzom, nie pozwala się kąpać (wyciąga za kostium na brzeg), co za tym idzie doprowadza do małego "striptizu" nad rzeką :) Tym krótkim wpisem życzę udanego weekendu, ja idę lepić pierogi!